Udział statków PMH w tajnej akcji wywiadu PRL*

Jedną z najbardziej spektakularnych akcji wywiadu wojskowego w pierwszych latach PRL, w którym znaczący udział miała flota handlowa pod biało-czerwoną banderą, były dostawy sprzętu wojskowego i broni dla walczących w wojnie domowej greckich i macedońskich partyzantów z tzw. Armii Demokratycznej, kierowanej głównie przez komunistów. Działania te, które miały miejsce w latach 1947-49, utrzymywane były w tajemnicy ponieważ na mocy porozumienia, zawartego przez Stalina z Churchillem, Grecja miała po wojnie pozostawać w strefie wpływów brytyjskich. Główny inspirator tej pomocy Stalin i inni przywódcy tzw. bloku krajów demokracji ludowej (w skład którego do roku 1948 wchodziła jeszcze Jugosławia), solidarnie w tej pomocy uczestniczący znaleźli się w trudnej sytuacji: z jednej strony zobowiązani byli do respektowania międzynarodowej umowy między alianckimi mocarstwami (tej samej na mocy której Polska znalazła się w strefie wpływów ZSRR), z drugiej nie mogli pozostawić greckich komunistów bez pomocy. Zwłaszcza, że nie byli pewni ostatecznego wyniku rewolty i zawsze istniała szansa na przyłączenie Grecji do „bratniego” obozu. Dlatego ładowana m.in. w polskich portach na statki broń i amunicja musiały być produkcji niemieckiej, amerykańskiej, czy brytyjskiej, a na skrzyniach widniały napisy „sprzęt rolniczy”, lub „mydło”.
Rola polskiej floty w akcji tej była niebagatelna, gdyż uczestniczyło w niej 5 statków PMH. Głównym jej koordynatorem był generał Wacław Komar, jeden z najbardziej ideowych komunistów w kierownictwie Wojska Polskiego, były dowódca czesko-bałkańskiej brygady międzynarodowej podczas wojny domowej w Hiszpanii, a po wojnie z-ca szefa Polskiej Misji Wojskowej we Francji, a od 1947 r. szef Zarządu II Sztabu Generalnego, czyli wywiadu wojskowego. Natomiast za transport sprzętu wojskowego drogą morską do Grecji odpowiadał wyznaczony przez p.o. ministra żeglugi Kazimierza Petrusewicza, Hilary Sarnecki, późniejszy (po Mariusie Pliniusie) dyrektor naczelny GAL-u i pierwszy dyrektor PLO.
Znacząca była również rola polskiej floty w ewakuacji rannych partyzantów i ich rodzin w II połowie 1949 r., bezpośrednio po zakończeniu wojny domowej w Grecji. Ale po kolei.

Tło wojny domowej

Po nieudanej próbie podbicia Grecji przez Mussoliniego jesienią 1940 r. na Bałkanach rozpoczyna się inwazja niemiecka. Kraj zostaje opanowany przez Wehrmacht, a król Grecji Jerzy – w ślad za brytyjskimi oddziałami – udaje się do Egiptu. Emigracyjny rząd śle z Kairu wezwania do podjęcia walki z Niemcami. Powstaje ruch oporu w którym decydującą rolę odgrywa lewicowy Grecki Front Wyzwolenia Narodowego (EAM) i podległe mu oddziały ELAS. Znacznie mniejsze znaczenie mają inspirowane przez rząd na uchodźstwie prawicowa partyzantka EDES i centrowa EKKA. W 1944 r. ELAS to już armia licząca 120 tys. ludzi, która ma największe zasługi w wyzwoleniu Grecji jesienią tegoż roku.
Koniec wojny nie oznaczał jednak końca wrzenia w bałkańskim tyglu. Zgodnie z amerykańsko-brytyjsko-sowieckimi ustaleniami, powojenna Grecja miała być domeną wpływów angielskich, a w kraju pozostawała pod bronią licząca ponad sto tysięcy ludzi armia, której bliższa była Moskwa, niż Londyn. W 1945 r. zawarto umowę pomiędzy monarchistycznym rządem Jedności Narodowej i EAM, rozwiązującą ELAS. Komunistyczni partyzanci nie zgodzili się jednak na złożenie broni. Dochodzi do demonstracji krwawo tłumionych przez policję i wojsko. Do greckich portów zaczęły zawijać angielskie statki z bronią dla rządowej armii. Od 1947 r. obowiązuje tzw. doktryna Trumana, nakładająca na USA obowiązek pomagania krajom zagrożonym przez komunizm. W przypadku Grecji pomoc ta ma wymiar 400 mln ówczesnych dolarów. W tym samym, 1947 roku, greccy komuniści przegrywają wybory i tworzą formalnie nielegalny, Tymczasowy Rząd Wolnej Grecji. Jego zbrojnym ramieniem jest Armia Demokratyczna Grecji, skupiająca w większości byłych partyzantów ELAS.
Od 1946 r. kraj objęty jest wojną domową. Lewicowa partyzantka posługuje się pochodzącym w większości jeszcze z czasów wojny, na ogół lekkim, uzbrojeniem. Nie może też liczyć na znaczniejszą pomoc związanego umową Stalina. Liczniejsze i lepiej wyposażone oddziały rządowe wspierała artyleria i lotnictwo. Po kolejnych klęskach wojsk powstańczych, jesienią 1949 r., ogłoszono zakończenie walk. Bilans krwawej wojny domowej był tragiczny: od 100 (według jednych źródeł) do 150 (według innych) tysięcy zabitych żołnierzy i cywilów, 60 tys. uwięzionych (3033 wykonanych wyroków śmierci).
Dodatkowym efektem powstania, o którym mówi się, że przyniosło wielokrotnie większe straty, niż okres niemieckiej okupacji, była przymusowa emigracja ok. 150 tys. Greków i Macedończyków. Znajdowali oni schronienie w ZSRR i innych krajach bloku wschodniego. Do Polski w latach 1948-1951 trafiło ich 12,3 tys. Większość osiedlono w Zgorzelcu, mniejsze grupy trafiły także do Szczecina, Trójmiasta i Warszawy. Zachowując własne tradycje z czasem wrastali w miejscowe społeczności.

Rola floty GAL-u w dostawach broni

Inicjatywa wykorzystania polskiej floty do przewozu broni dla greckich partyzantów wyszła od Bolesława Bieruta, podczas tajnego spotkania z Johanidesem, wicepremierem Tymczasowego Rządu Wolnej Grecji, wczesną wiosną 1948 r.
Wspomniany gen. Komar w swoim sprawozdaniu z tej akcji, przygotowanym w 1967 r. na potrzeby Zakładu Historii Partii, a znalezionym przez prof. Andrzeja Garlickiego* tak pisał na ten temat:
- Podczas rozmowy tow. Bierut wyraził przekonanie, że najlepszą drogą zaopatrzenia materiałowego sił zbrojnych walczących w Grecji będzie transport wodny. Zaproponował mi, abym w tej sprawie pomówił z attache wojskowym ZSRR gen. Masłowem, czy aby władze radzieckie nie zgodziły się dać załogi na polski statek, z polską banderą. Tow. Bierut obawiał się, że polscy marynarze mogą zawalić (sypnąć) akcję. Tow. tow. Spychalski i Radkiewicz otrzymali, decyzję Biura Politycznego, aby część budżetu MBP i MON przekazać na ten cel do mojej dyspozycji. Z tego co sobie przypominam, to w budżecie MBP na ten cel było trzy miliardy złotych (sumy przeznaczonej z budżetu MON nie pamiętam) oraz cały poniemiecki sprzęt zdobyczny znajdujący się w obu resortach.
Z kolei na spotkaniu w połowie października 1948 r. wysokich przedstawicieli komunistycznych partii Grecji, Czechosłowacji, Węgier, Rumunii i Polski ustalono, że wymienione kraje mają udzielić pomocy stosownej dla zaopatrzenia formacji w sile 50 tys. żołnierzy oraz że zobowiązania muszą być zrealizowane w określonym terminie tak, by w połowie grudnia 1948 r. pierwszy statek, już załadowany, mógł opuścić Gdańsk kierując się do Durazo (pisownia oryginalna) oraz by tempo dostarczania transportów do magazynu portowego w Gdańsku było szybkie i rytmiczne. Gen Komar pisał, że „Stalowa Wola” była pierwszym statkiem, który otrzymaliśmy do dyspozycji: miał on wyjść z remontu w pierwszej dekadzie grudnia 1948 r. Wiedząc o tym, że od towarzyszy radzieckich obsługi statku nie otrzymam, zwróciłem się do ówczesnego szefa W.U.B.P. tow. Józefa Jurkowskiego aby:
a) skompletował odpowiedzialną załogę wraz z kapitanem do statku „Stalowa Wola”,
b) wyznaczył wspólnie z tow. Sarneckim, przedstawicielem GAL, odpowiedni magazyn w porcie,
c) zorganizował odpowiednią ochronę magazynu, nie różniącą się zewnętrznie od normalnej ochrony,
d) zebrał odpowiedni zespół kolejarzy do manewrowania w porcie,
e) skompletował odpowiednią ekipę dokerów do załadunku statku.
Chodziło o to, aby w pełni zabezpieczyć ścisłą tajemnicę całości przedsięwzięcia (był taki wypadek, że skrzynka z mydłem rozbiła się w porcie i okazało się, że to nie mydło, lecz kostki trotylu).
Za magazyn w porcie, za sprawny wyładunek z wagonów do magazynu portowego oraz na statek odpowiedzialny był Janusz Jurkowski (brat tow. Józefa Jurkowskiego) pracownik ówczesnego Dep. MBP wysłany przeze mnie do Gdańska. (Współpracował on z placówką II oddz. Sztabu Gen. w składzie: kpt. Michalak i por. M.).....
Z dokumentu tego dowiadujemy się również, że w pierwszej połowie grudnia statek „Stalowa Wola” z polską obsługą wypłynął z pełnym ładunkiem. Na statku zamustrowanych było kilku pracowników II Oddziału Sztabu Gen. I VII Dep. MBP. Łączność radiową utrzymywałem bezpośrednio ze statkiem.
W okresie całej akcji wykorzystane były następujące statki:
1. „Stalowa Wola” – 4600 DWT
2. „Kościuszko” – 10400 DWT
3. „Bałtyk” – 10000 DWT
4. „Wisła” – 5000 DWT
5. „Karpaty” – 12000 DWT
Tankowiec „Karpaty” płynął nie załadowany do Rumunii, skąd po załadowaniu materiałów pędnych i smarów, kontynuował rejs do Durazo.
Łączność radiową utrzymywałem z kapitanem każdego statku za pośrednictwem radzisty, który jednocześnie pełnił obowiązki szyfranta. (...)
Z innych źródeł dowiadujemy się, że w trwającym ok. 12 dni rejsie „Stalowej Woli” przy podejściu do Durres nie obyło się bez emocji – był to bowiem jeszcze czas, kiedy statki na przybrzeżnych wodach narażone były na spotkania z licznymi, pozostawionymi tu od czasów wojny, pułapkami. Kpt. Jasicki – dowódca „Stalowej Woli” postanowił przepłynąć pole minowe w poprzek. Miał dużo szczęścia, gdyż wytrałowane przejście do portu prowadziło wzdłuż linii brzegowej. Ile podróży ze sprzętem wojskowym odbyła jeszcze „Stalowa Wola” i inne statki PMH trudno było mi ustalić. Prawdopodobnie ze sprzętem wojskowym do Durres popłynął s/s „Bałtyk”, który z Gdyni wyszedł 22 kwietnia 1949 r. ze „sprzętem górniczym” i „siewnikami” (sformułowanie z manifestu). Moje przypuszczenia potwierdzili też członkowie załogi tego statku, którzy byli świadkami rozbicia się przy wyładunku skrzyni, z której wysypała się na nabrzeże amunicja. Statek ten po wyładunku „sprzętu górniczego” popłynął do Aleksandrii po bawełnę, a w Gdańsku zjawił się 24 września.

Ewakuacja partyzantów do Polski

Dużo więcej wiemy natomiast o udziale polskiej floty w ewakuacji w większości rannych greckich i macedońskich partyzantów i ich rodzin do Polski, głównie za sprawą opublikowanych wspomnień komendanta, specjalnie zbudowanego dla rannych partyzantów, szpitala w Dziwnowie dr mjr. Władysława Barcikowskiego, zatytułowanych Szpital grecki na wyspie Wolin. W sumie rejsów z greckimi partyzantami do portów polskich: Świnoujścia, Gdyni i Gdańska było 5, z czego jeden na luksusowym rumuńskim statku pasażerskim „Transylwania”, użytkowanego głównie przez króla, a w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych znanego na rynku europejskim statku wycieczkowego. Tym ostatnim przypłynęło do Polski ponoć 2-3 tys. partyzantów, z czego 574 rannych przetransportowano do szpitala w Dziwnowie. Ale po kolei.
W końcu 1948 r. na skutek ostrej krytyki Komunistycznej Partii Jugosławii przez Biuro Informacji Partii Komunistycznych i Robotniczych w Moskwie, dotyczącej polityki wewnętrznej i zagranicznej Jugosławii, czyli innymi słowy między Stalinem a Tito, ten ostatni zamknął granicę z Grecją i wstrzymał, wcześniej bardzo znaczącą, pomoc dla partyzantów, co w połączeniu z ofensywą wojsk rządowych gen. Papagosa, wspieraną przez Amerykanów rychło doprowadziło, że komuniści którzy do 1947 r. byli w tej wojnie stroną przeważającą, w 1949 r. zaczęli wyraźnie tracić inicjatywę. Po sierpniu zdając sobie sprawę, że wojny tej nie wygrają zaczęli stopniowo kapitulować wycofując swoje oddziały w kierunku Albanii. W październiku rząd zdelegalizował partię komunistyczną. Wojska rządowe traktowały partyzantów wyjątkowo brutalnie, jak pospolitych przestępców, wielu z nich rozstrzeliwując, tysiące wtrącając na wiele lat do więzień i obozów koncentracyjnych.
Chcąc oszczędzić takiego losu, chociaż części Greckiej Armii Narodowowyzwoleńczej – jak wtedy w Polsce nazywano komunistyczną partyzantkę, władze Międzynarodówki Komunistycznej, ze Stalinem i Bierutem na czele postanowiły ją ewakuować przez Bułgarię i Albanię. Przez Albanię postanowiono ewakuować przede wszystkim rannych partyzantów, kobiety i dzieci. W tym celu zgodnie z wytycznymi I sekretarza KC PZPR Bolesława Bieruta postanowiono w trybie pilnym zorganizować na terenie nie zagospodarowanych koszarów, byłej bazy wojskowej wodnopłatowców w Dziwnowie, duży, liczący przeszło tysiąc łóżek szpital, odpowiednio go wyposażyć i dobrać personel. Ponad 1 000 różnego rodzaju specjalistów, pracując po 12 godzin remontowało 27, w większości zniszczonych budynków mieszkalnych i koszarowych o łącznej kubaturze 125 tys. m3 oraz rozbroiło 100 tys. min i setki bomb lotniczych.
Pacjentów do tego szpitala miały przywozić z albańskiego Durres głównie statki PMH. Oto co na ten temat pisze we wspomnianej już relacji gen. Komar:
- Zadaniem płk. Sameta (jednego z głównych organizatorów pomocy medycznej dla greckich partyzantów – przyp. J.D.) w drugiej fazie było:
a) w połowie czerwca 1949 roku wejść w kontakt w Gdańsku z tow. Sarneckim i zaproponować odpowiedni statek, który mógłby być zamieniony w chirurgiczny szpital pływający. Na ten cel przeznaczony został statek „Kościuszko”.
b) Wspólnie z kpt. statku „Kościuszko” tow. Lipskim przygotować statek w ten sposób, aby po przybyciu do Durazo i wyładowaniu sprzętu, rozwinąć 1000-łóżkowy pływający szpital chirurgiczny.
c) Skompletować odpowiednią skromną ilościowo kadrę personelu białego dla statku „Kościuszko”.
d) Przygotować narzędzia chirurgiczne, leki, materiał opatrunkowy dla 1000 chorych na okres 15 dni.
e) Przygotować odpowiednie pojemniki na wodę dla szpitala i do żywienia, potrzebną ilość kuchen, zapas żywności dla 1000 chorych na okres 15 dni.
Tak więc „Kościuszko” był pierwszą jednostką zamienioną w pływający szpital do transportu rannych, dostarczanych do Durres z objętych walkami rejonów Grecji. Było to możliwe, gdyż komunistyczna partyzantka starała się jak najdłużej utrzymać kontrolę nad grecko-albańskim pograniczem. Statek „Kościuszko” z transportem 750 rannych wypłynął z Albanii 13 lipca 1949 r. W naprędce zaadaptowanych ładowniach umieszczono ozdrowieńców z zagojonymi ranami, w kabinach tych, którym trzeba było zmieniać opatrunki. Wszyscy mieli na szyjach kartoniki z numerami identyfikacyjnymi. W pięćdziesięcioosobowej załodze było kilku Greków – wśród nich marynarz zwany Jurkiem, który pełnił funkcję tłumacza. Obecność partyzantów na statku utrzymywano w tajemnicy – dlatego zabroniono im wychodzenia na pokład, zwłaszcza podczas przepływania cieśniny Gibraltar i w czasie krótkiego postoju w Kopenhadze.
Transport miał przybyć do Świnoujścia w nocy 23 lipca. Wskutek błędu pilota statek osiadł jednak na mieliźnie, sto metrów od brzegu. Polska administracja morska nie dysponowała wówczas własnymi holownikami, więc poproszono o pomoc dowództwo rosyjskiego garnizonu.
Wyładunek rannych i chorych rozpoczął się o świcie 25 lipca. Wszystko odbywało się w warunkach zachowania wymogów ścisłej tajemnicy, więc wcześniej ewakuowano czasowo mieszkańców okolicznych domów. Pod trap podjeżdżały kolejno ciężarówki i sanitarki. Lżej ranni sami schodzili po trapie na nabrzeże, ciężko rannych przenoszono na ląd dźwigami w specjalnych klatkach. W samochodach okrywano ich kocami, podawano gorące napoje. W furażerkach na głowach, ubrani na pół cywilnie na pół wojskowo partyzanci – według Władysława Barcikowskiego – przedstawiali obraz nieszczęścia i rozpaczy. Brudni, zarośnięci, z ropiejącymi często ranami. Niechętnie pozbywali się swoich pistoletów i obrzynów. Rannych kierowano do wspomnianego, utworzonego specjalnie dla nich szpitala w Dziwnowie, ozdrowieńców do znajdującej się w sąsiedztwie szkoły oficerskiej, również stworzonej na potrzeby greckich partyzantów a młodzież i dzieci do Państwowego Ośrodka Wychowawczego w Policach koło Szczecina, w którym w pewnym okresie przebywało podobno ok. 3 tys. greckich u macedońskich uchodźców.*
Drugi transport chorych, nazywany później „defteri apostoli” – pisze w swoich wspomnieniach Władysław Barcikowski – przybył do Dziwnowa we wrześniu. Najpierw przywieziono do nas 29 cywilów z amputowanymi kończynami, a później 8 października ponad 150 partyzantów z około 2,5 tysięcznego transportu, który dotarł do Świnoujścia na pokładzie „Kościuszki”. Statek ten wypłynął z Albanii nocą z 27 na 28 września 1949 roku i po jedenastu dniach przycumował do polskiego wybrzeża. Na pokładzie, jak opowiadano było trzech Greków – tłumaczy.
24 listopada 1949 r. do Dziwnowa przybywa kolejny transport 574 rannych. Przypłynęli oni do Gdańska, razem z ok. 2 tys. innych greckich i macedońskich partyzantów, kobiet i dzieci wspomnianym rumuńskim statkiem pasażerskim „Transylwania”, na pokładzie którego przybyła również ekipa polskich lekarzy wojskowych, wcześniej wysłanych do Grecji drogą lotniczą by na miejscu nieść pomoc medyczną walczącym partyzantom.
Z otrzymanych m.in. od nich informacji wynikało, że przez długi czas za „Transylwanią” płynął brytyjski okręt wojenny. Anglicy dostrzegli pewnie dużą ilość ludzi na pokładzie. Okręt zawrócił dopiero na wysokości Gibraltaru, po radiowych wyjaśnieniach kapitana, który stwierdził, że wiezie turystów. Mimo wszystko trudno przypuszczać, aby wywiady państw zachodnich nie orientowały się tak zupełnie w charakterze tajnych misji tych jednostek. Znając los, który czekał pokonanych powstańców w ich ojczystym kraju, może wolały nie ujawniać posiadanych informacji?
Mówili też, że wygłodzeni Grecy w czasie rejsu jedli bez umiaru, co w połączeniu z chorobą morską wielu doprowadziło do stanu skrajnego wycieńczenia. Kilkaset osób w takim stanie trafiło do Dziwnowa.
W kolejny rejs po greckich i macedońskich partyzantów wyruszył z Gdańska s/s „Białystok”, wcześniej również przystosowany do transportu chorych i rannych partyzantów. Nad właściwym zaadaptowaniem statku do takiego celu czuwał ppłk. dr Jan Goldstein wraz z dwoma chorążymi – felczerami, którzy zaokrętowali się na ten statek wraz z grupą innych wojskowych.
Oto co na temat tego rejsu powiedział Janusz Rutkowski – były intendent „Batorego” i dyrektor Polskiej Żeglugi Bałtyckiej:
- Na „Białystok” zamustrowałem 27 września 1949 r. jako młodszy steward. Na krótko przed tą podróżą ukończyłem w sopockim Grand Hotelu, należącym wtedy do GAL-u, kurs na pełnego stewarda. „Białystok” był moim pierwszym statkiem. Nic więc dziwnego, że wszystko co się na nim i wokół niego działo bardzo mnie interesowało. Byłem wtedy młodym człowiekiem, absolwentem Państwowej Szkoły Handlowej w Gdyni, ciekawym świata i bardzo zadowolonym, że zdobyłem tę pracę.
Pamiętam, że pierwszą rzeczą, która mnie zaniepokoiła to, że przez wiele dni statek nie podchodził pod załadunek węgla, który miał wieźć do Szwecji oraz że liczna grupa robotników myje i czyści pokład oraz ładownie, potem je malując. Po pewnym czasie zauważyłem, że rozbudowywane są różne pomieszczenia, nie służące dotychczas celom mieszkalnym, a inna, nowa grupa robotników w ładowniach zaczęła montować jakieś rusztowania, przypominające wielopiętrowe prycze. Wkrótce też na statek załadowano dwie kuchnie polowe i zaokrętowano dodatkową kilkunastoosobową grupę ludzi. Jak się później dowiedziałem byli to przebrani w cywilne ciuchy żołnierze, których dowódcą był kapitan Józef Michalak. Kilka dni później wypłynęliśmy z Nowego Portu i drogą przez cieśniny duńskie popłynęliśmy przez Morze Północne, Kanał La Manche i Gibraltar na Morze Śródziemne. Życie na statku toczyło się zupełnie normalnie, od wachty do wachty, aż do wejścia na Adriatyk. Tam, na podejściu do albańskiego portu Durres kapitan Andrzej Goebel poinformował nas, że płynie z nami grupa polskich żołnierzy, którzy będą opiekować się kobietami i dziećmi, staruszkami a przede wszystkim rannymi partyzantami, uczestnikami wojny domowej, która wtedy toczyła się w Grecji oraz żeby załoga zachowywała spokój, ciszę i dyscyplinę. Powiedział też, że nad zaokrętowanymi Grekami oraz nad dyscypliną na statku będzie czuwał wspomniany kapitan Józef Michalak, którego przedstawił. Niebawem okazało się, że wśród osób, którzy zaokrętowali się na nasz statek, byli wojskowi lekarze i kucharze.
Ile osób wsiadło w Durres na nasz statek, nie wiem. Wiem jedynie, że wszystkie ładownie były wypełnione. Grecy i Macedończycy, których wieźliśmy mogli opuszczać swoje ciasne i przepełnione pomieszczenia tylko wieczorem by pospacerować sobie po pokładzie. Za dnia statek przypominał normalną jednostkę, na pokładzie której można było zobaczyć co najwyżej kilku pracujących marynarzy. W nocy zasłonięte były też okna pomieszczeń pasażerskich paliły się jedynie lampy nawigacyjne. Cisza obowiązywała też w eterze. Nie było żadnych połączeń z centralą. Zadaniem kapitana i jego załogi było doprowadzić statek w sposób jak najbardziej dyskretny do polskiego portu. Gibraltar przepłynęliśmy bez żadnych przeszkód, podobnie jak Kanał La Manche, gdzie wtedy niektóre statki handlowe były kontrolowane przez okręty francuskie i brytyjskie. Oczywiście ominęliśmy też Kanał Kiloński, płynąc wokół Półwyspu Jutlandzkiego. Do celu, czyli do portu wojennego na Oksywiu dotarliśmy wieczorem, gdy było już ciemno. Tam Grecy przeszli do przygotowanych wcześniej samochodów i pomieszczeń. Wyokrętowaliśmy tam nie tylko pasażerów ale również wyładowaliśmy cały służący im podczas transportu sprzęt, wszystkie prycze, koje, dodatkowe węzły sanitarne, kuchnie. Wszystko to pozostawiliśmy na Oksywiu a sami popłynęliśmy pod gdyński elewator zbożowy, gdzie statek został gruntownie wyczyszczony i wymyty oraz odebrany przez specjalną komisję, która zezwoliła na załadunek do jego ładowni pszenicy przeznaczonej dla odbiorcy w Bremie.
Ilu konkretnie Greków przywiózł do Polski „Białystok” z żadnych dostępnych źródeł nie udało mi się dowiedzieć, podobnie jak nie mogłem zdobyć żadnych wiarygodnych informacji o ostatnim transporcie 333 chorych, który dotarł do Dziwnowa 17 lutego 1950 r.
Dodajmy, że w szpitalu, począwszy od listopada 1949 r. stale przebywało ok. 1500 chorych. Jego dobra, wśród Greków, renoma sprawiała, że kiedy wyleczeni ranni z pierwszego transportu zaczęli go opuszczać, ich miejsca natychmiast zajmowali inni chorzy, kierowani do dziwnowskiego szpitala również z innych krajów tzw. demokracji ludowej. Dziennie przeprowadzano tam 8-12 operacji chirurgicznych. Około 91 proc. operowanych, wśród których 2/3 stanowili Grecy a 1/3 Macedończycy, opuściło szpital jako osoby wyleczone. Na oddziale ginekologicznym urodziło się 82 dzieci, z czego najwięcej, po 17 w lutym i marcu 1950 r. Około 25 osób zmarło. Byli to głównie ranni z postrzałami czaszki (było ich 132) oraz z przerwanymi nerwami i z częściowym niedowładem kończyn (takich rannych było 70). Szpital w Dziwnowie działał do listopada 1950 r., a więc zaledwie 16 miesięcy. Część jeszcze do końca nie wyleczonych Greków przewieziono do szpitala klinicznego nr 1 w Łodzi.
Emigrantom długo przyszło czekać na możliwość powrotu do kraju. W Grecji ciągle było niespokojnie, a siedmioletnie rządy junty oficerskiej tzw. czarnych pułkowników (1967 – 1974) przyniosły nową falę terroru. Możliwości takie stworzyło dojście do władzy premiera Andreasa Papandreu, o polskich zresztą korzeniach. W 1981 roku greckim uchodźcom przywrócono prawa obywatelskie i zezwolono na powrót. Wielu starszych wiekiem nie doczekało tej chwili, a dla większości młodych Polska stała się ich drugą ojczyzną. Najlepiej świadczy o tym dość liczna grupa marynarzy i oficerów narodowości greckiej i macedońskiej pracująca, zwłaszcza w okresie PRL-u na statkach PLO i PŻM, a także w firmach obrotu portowo-morskiego, handlowych i gastronomicznych w Trójmieście i Szczecinie będąca własnością potomków greckich partyzantów.


Jerzy Drzemczewski

* Więcej informacji na temat udziału Polskiej Marynarki Handlowej w tajnej pomocy wojskowej dla greckiej partyzantki komunistycznej, a także o wielu innych, związanych z obecnością biało-czerwonej bandery i wydarzeniach, znajdziecie Państwo w wydanej w ubiegłym miesiącu książce pt. „Na śródziemnomorskim szlaku – lata 1924-2008” mojego autorstwa.

Artykuł ukazał się w "Naszym Morzu" nr 8 (sierpień) 2009 pod tytułem "Statki PMH w tajnej akcji wywiadu PRL - Intryga bez mydła"

Galeria zdjęć ilość zdjęć: 11, kliknij aby powiększyć