85 tys. żołnierzy Vietcongu na pokładzie „Kilińskiego”

Mirosław Jurdziński
Mirosław Jurdziński


W pierwszym dziesięcioleciu PRL polska flota handlowa wykorzystywana był nie tylko do przewozu ładunków i pasażerów. Wiele razy zatrudniano ją w różnego rodzaju operacjach o charakterze wojskowym. O jednym takim przypadku - transportach polskimi statkami w latach 1948-49 sprzętu wojskowego i amunicji dla walczących
w wojnie domowej greckich partyzantów z tzw. Armii Demokratycznej kierowanej głównie przez komunistów,
pisałem w artykule: Intryga bez mydła – statki PMH w tajnej akcji wywiadu PRL, który ukazał się w nr 8(44)
„Naszego Morza” w ub. roku.

Obecny tekst chcę poświęcić innemu, również mało znanemu w historii polskiej żeglugi wydarzeniu, jakim była ewakuacja z południa na północ Wietnamu ok. 85 tys. żołnierzy Vietcongu wraz z ich sprzętem wojskowym. Ta ogromna operacja logistyczna była dziełem tylko jednego statku – parowca „Kiliński” i jego dzielnej załogi.
Rozpoczęła się w październiku 1954 r., po klęsce kolonialnych wojsk francuskich pod Bien Dien Phu
i pokojowych negocjacjach w Genewie, zakończonych podpisaniem rozejmu między walczącymi stronami. Podstawowe warunki tego rozejmu sprowadzały się do podziału Wietnamu na dwie strefy: południową (administrowaną jeszcze przez Francuzów) i rozpoczynającą się od 17 równoleżnika strefę północną, która miała
być zarządzana przez komunistyczny rząd, którego zbrojnym ramieniem był Vietcong. Powołano komisję
rozjemczą w skład której weszły: Kanada, Indie i Polska. Ustalono też trzy niewielkie enklawy i punkty zborne
leżące nad morzem, gdzie miała się zgromadzić ponad 100 tys. armia Vietcongu i skąd miano ją ewakuować na północ. Dwie leżały na południowym cyplu Wietnamu, na południe od Sajgonu (Ca Mau i Cap. St. Jaques) a
trzecia w pobliżu portu rybackiego Quy Who'n. Oprócz wyczarterowanego w tym celu od PLO przez Sovfracht
parowca „Kiliński”, w akcji tej brał udział również statek bandery ZSRR, który przywiózł ok. 15 tys. Wietnamczyków.

„Kiliński”
„Kiliński”


S/s „Kiliński” między południem a północą Wietnamu odbył 27 podróży, przewożąc każdorazowo od 3 do 4 tys.
osób. Operacja zakończyła się w lipcu 1955 roku, czyli po ok. 9 miesiącach, natomiast cały rejs trwał 13 miesięcy.

Jednym z uczestników tego bezprecedensowego w historii polskiej żeglugi rejsu był prof. zw. dr inż. kpt. ż.w.
Mirosław Jurdziński z Akademii Morskiej w Gdyni, pełniący na „Kilińskim” funkcję III oficera, którego poprosiliśmy
o więcej szczegółów na ten temat.

III oficer Mirosław Jurdziński przygotowuje mapę Wietnamu z trasami ewakuacji żołnierzy Vietcongu
III oficer Mirosław Jurdziński przygotowuje mapę Wietnamu z trasami ewakuacji żołnierzy Vietcongu


- Kiedy załoga dowiedziała się o nowym, czekającym ją zadaniu, jakim był przewóz między południem a północą Wietnamu kilkudziesięciu tys. żołnierzy?

- Było to po wyładunku ostatniej partii ładunku w Kantonie, w Chinach. Wiadomość tę załoga przyjęła z radością. Oznaczała bowiem jakieś urozmaicenie w dość długotrwałym, monotonnym rejsie między Gdynią a portami
ChRL, w którym polskie statki najczęściej nie zawijały po drodze do żadnych portów. Nikt jednak nie przypuszczał,
że potrwa ona dłużej niż 3-4 miesiące.

- Jaką funkcję Pan wtedy pełnił na statku i na czym ona polegała?

- Byłem III oficerem, który – jak wiadomo – oprócz określonych obowiązków związanych z nawigacją, pełni
również funkcję oficera sanitarnego. Miałem więc pod opieką apteczkę statkową, dbałem by miała ona
podstawowy zestaw przydatnych podczas rejsu leków, a w razie choroby lub kontuzji któregoś z członków załogi
w morzu osobiście starałem się mu pomóc, a w porcie towarzyszyłem w drodze do przychodni lub szpitala, rozmawiałem z lekarzami na temat dalszego sposobu jego leczenia itp. Po wyczarterowaniu statku przez Sofracht obowiązki te uległy zwielokrotnieniu. Chińczycy wyposażyli statek nie tylko w podstawowy zakres leków ale
również w całe zestawy narzędzi i materiałów niezbędnych do przeprowadzenia operacji. Wtedy też dowiedziałem
się, że „Kiliński”, który został zakupiony przez polskiego armatora z demobilu po armii amerykańskiej pełnił w
czasie wojny na Pacyfiku funkcję statku szpitalnego. Do polskiej floty trafił już bez szpitalnego wyposażenia, jako typowy, seryjnej budowy frachtowiec, typu Victory C-3. Jedynym śladem po jego dawnej funkcji był znaleziony w szpitaliku okrętowym woreczek z przeterminowanymi pigułkami. W Chinach statek ponownie zaadaptowano do nowych zadań.

Załadunek wietnamskich żołnierzy i sprzętu wojskowego do szalup przy burcie statku na wysokiej fali
Załadunek wietnamskich żołnierzy i sprzętu wojskowego do szalup przy burcie statku na wysokiej fali


- Co zatem zrobiono by normalny frachtowiec jakim był „Kiliński” mógł przewozić przez kilka dni po kilka tysięcy żołnierzy i ich sprzęt wojskowy?

- W każdej z 5 ładowni statku zbudowano z dobrego, czystego drewna poziomy, przypominające prycze, oddalone
od siebie o 2,5 m oraz zejściówki z pokładu. Środek ładowni, w świetle luku, był pusty. Później okazało się, że ładowano tam sprzęt wojskowy, samochody, amunicję, a nawet słonie itp. Na rufie zbudowano prowizoryczne
kuchnie polowe, umywalnie i latryny dla żołnierzy, a także doprowadzono rurociągi ze słodką i sanitarną wodą. Międzypokład i część IV ładowni zaadaptowano na magazyn żywności (ok. 100 ton ryżu). Prace te wykonywali
chińscy robotnicy oraz załoga pracująca pod kierownictwem I oficera Pawła Przeradowskiego.

- W jakiej kondycji fizycznej i psychicznej byli przewożeni żołnierze?

- Byli bardzo wycieńczeni, słabi zdrowotnie, źle odżywieni. Źle znosili tez podróż morską, która była dla nich bardzo uciążliwa, na skutek częstego kołysania statku od fali monsunowej, która niekiedy - np. przy stanie morza 5-8
stopni w skali Beauforta, była nawet niebezpieczna dla statku. Ze względu na bardzo słabą wentylację, statek najczęściej płynął z otwartymi lukami. Inaczej znajdujący się w ładowniach Wietnamczycy chyba by się podusili.
W kabinach załogowych panowała wtedy temperatura 35-40°C, a w ładowniach jeszcze większa. Włączenie na
stałe sztucznej wentylacji, z silnym nadmuchem było niemożliwe, ze względu na bardzo głośnią pracę silników elektrycznych umieszczonych właśnie w pełnych ludzi ładowniach. Praktycznie jedynym efektywnym środkiem,
który w tych warunkach, jako tako się sprawdzał były rekiny, czyli brezentowe rury z naturalnym nadmuchem. Najuciążliwszą jedna rzeczą dla nich, a później również dla nas były żołądkowe problemy, związane z amebą. Większość żołnierzy Vietcongu była zakażona tą chorobą. Był wśród nich nawet jeden przypadek cholery, o czym
w tajemnicy powiedział mi wietnamski lekarz dr Pham Kihn, ale już po wyokrętowaniu chorego.

Dr Pahm Kihn – główny wojskowy lekarz na s/s „Kiliński”
Dr Pahm Kihn – główny wojskowy lekarz na s/s „Kiliński”


- I nikogo nie zaraził?

- Z załogi nikogo, a czy kogoś z Wietnamczyków nie wiem. Wynieśli go ze statku na ląd w jednej z baz odbiorczych. Gdyby nie wybielenie wapnem miejsca gdzie przebywał, nikt by nie wiedział, że na naszym statku był przypadek
takiej groźnej zakaźnej choroby.

- Coraz większe problemy załoga miała natomiast z amebozą?

- Niestety tak. Po kilku tygodniach wożenia Wietnamczyków znacząca część załogi była zarażona tą chorobą. Nic zresztą nie robiliśmy, żeby przed nią się zabezpieczyć, bo nic o niej wcześniej nie wiedzieliśmy. O występującym
w tym rejonie Azji tego rodzaju zagrożeniu nie poinformował nas, ani armator, ani czarterujący. Szczególnie duże pretensje mieliśmy do czarterującego, który na swoim statku z rosyjską załogą, od Wietnamczyków odgrodził specjalną siatką i od samego początku wprowadził tam ściśle przestrzegane rygory związane z przygotowaniem
wody i żywności do konsumpcji. Dlaczego ciągle mamy biegunki dowiedzieliśmy się najpierw od francuskich żołnierzy, którzy przywozili łodziami desantowymi pod burtę naszego statku Wietnamczyków. Było wśród nich
wiele osób pochodzenia polskiego, z którymi załoga mogła bez trudu i szczerze na ten temat porozmawiać.
Bardzo pomógł nam też, a mnie w szczególności, francuski lekarz dr Furonge, który dał mi nie tylko szczegółowe instrukcje jak zapobiegać i leczyć amebozę, ale również sporo leków niwelujących skutki tej przykrej choroby.
Wkrótce tez z kapitanem Romualdem Cielewiczem doprowadziliśmy do przybycia na statek kilkuosobowej ekipy sanitariuszy i laborantów z odpowiednią aparaturą, mikroskopami itp. która przebadała całą załogę. Okazało się,
że ponad 80 proc. załogantów było nosicielami ameby. Zaczęliśmy więc ją intensywnie leczyć, przestrzegając jednocześnie zasad higieny. Przede wszystkim zaczęliśmy, nawet do mycia zębów, używać tylko przegotowanej
wody, nie mówiąc już o piciu. Ograniczyliśmy też kontakty z Wietnamczykami, które początkowo były wręcz
familiarne. Kąpiąc i myjąc się uważaliśmy by nie napić się wody, która najczęściej była skażona tym pasożytem. Świeże warzywa zakupowane na miejscu kucharz przed spożyciem musiał maczać w kalium. Systematycznie na statek docierały też wietnamskie służby medyczne badające florę bakteryjną załogantów, które pomagały mi
również w leczeniu ameby.

- Przypuszczam, że odbijało się to również na samopoczuciu załogi?

- Oczywiście, po początkowym entuzjazmie nie pozostało śladu. Zamiast tego było coraz większe przygnębienie, zwłaszcza gdy okazało się, że czarter statku z pierwotnych 4 miesięcy został przedłużony o kolejne miesiące.
Jeden z członków załogi, Grek z pochodzenia, próbował nawet popełnić samobójstwo, wbijając sobie ostrze
scyzoryka w serce. Na szczęście chybił o 2 cm. Pan sobie wyobraża, że ja młody człowiek, bez żadnego
medycznego doświadczenia, tylko nieco w jej materii oczytany, uratowałem go – wyjąłem mu nóż z klatki
piersiowej, dałem antybiotyk i zaszyłem ranę. Wyleczyłem też marynarza, który podczas sztormu tak
niebezpiecznie upadł, że otworzyła mu się torebka stawowa w kolanie. Miałem też na statku ciekawy przypadek choroby tropikalnej, której żaden wietnamski lekarz nie był w stanie zdiagnozować. Uczynił to dopiero
wspomniany dr Furonge, ale tylko dlatego, że pokazałem mu sporządzone przeze mnie dobowe wykresy
temperatury jego ciała. Mimo jednak tak owocnej praktyki medycznej, a może dlatego, za żadne skarby nie
chciałbym być lekarzem.

- Słyszałem, że problemy chorobowe załogi „Kilińskiego” legły u podstaw powołania kilka lat później w Gdyni
Instytutu Medycyny Morskiej i Tropikalnej.

- Po powrocie, we wrześniu 1955 r. załogi „Kilińskiego” do kraju troskliwie zajął się nią personel
Portowego Ośrodka Zdrowia, kierowany wówczas przez cenionego, nie tylko przez marynarzy, dr Józefa
Stankiewicza. To on chyba jako pierwszy postulował powołanie w Trójmieście placówki specjalizującej się w
leczeniu chorób tropikalnych. Przypuszczam też, że przyczyniło się do tego również moje – jako oficera
sanitarnego – sprawozdanie z tego rejsu. Kilka też razy swoimi doświadczeniami z leczenia ameby na statku, dzieliłem się z personelem Akademii Medycznej. Wydaje się, że dla ok. 90 proc. tych ludzi był to również temat zupełnie nowy. Mogę powiedzieć, że byłem wtedy ekspertem od ameby. Oprócz wiedzy ogólnej na jej temat, sam leczyłem się z tej dokuczliwej choroby w instytucie Pastera w Antwerpii. PLO poszły mi na rękę i zatrudniły na
statku linii krótkiej, który często zawijał do Antwerpii. Tam mnie zresztą w pełni z tej choroby wyleczyli.

- Wracając do zasadniczego wątku, proszę powiedzieć jak wyglądało zaokrętowanie i wyokrętowanie żołnierzy i przeładunek sprzętu wojskowego?

- Załadunek i wyładunek sprzętu wojskowego, wśród którego były działa artyleryjskie, pojazdy samochodowe,
a także używane do transportu sprzętu słonie był wykonywany przez załogę, przy pomocy statkowego sprzętu przeładunkowego. Była to bardzo niebezpieczna praca, głównie dlatego, że odbywała się na otwartych redach,
często przy wysokiej fali monsunowej. Ponadto tak do końca nigdy nie wiedzieliśmy ile rzeczywiście tego niebezpiecznego ładunku mieliśmy załadować. Przekazywane przez Wietnamczyków informacje o tych ładunkach bardzo często dalekie były od prawdy. Uczciwie też muszę powiedzieć, że również stan techniczny statkowego
sprzętu przeładunkowego pozostawał wiele do życzenia. Wietnamskich żołnierzy na nasz statek transportowały
łodzie desantowe obsadzone najczęściej młodymi francuskimi żołnierzami z poboru, a ich wyładunek najczęściej odbywał się przy pomocy niewielkich rybackich łodzi holowanych przez nasze ratunkowe łodzie motorowe. Ze
względu na brak oznakowania nawigacyjnego i najczęściej dość trudnych warunków pogodowych transporty
odbywały się tylko w porze dziennej. Jednorazowo takim zestawem przewoziliśmy ok. 30 Wietnamczyków i kilka
ton sprzętu wojskowego. Bardzo dokuczliwy był dla nas brak prognoz dotyczących często zmieniających się tam warunków pogodowych. Na obszarach tych zupełnie nie było stacji transmitujących prognozy pogody. Jedynym źródłem z którego mogliśmy czerpać informacje o pogodzie, ale na sąsiednich akwenach była amerykańska
stacja meteorologiczna na Filipinach. W tych warunkach unikanie częstych w tym rejonie tajfunów, wymagało wysokich kwalifikacji i nawigacyjnego nosa od załogi „Kilińskiego”. Chciałbym podkreślić, że mimo trudnych warunków nawigacyjnych i transporcie tak ogromnej liczby ludzi i niebezpiecznego sprzętu nie zanotowano, poza
już wymienionymi przypadkami, żadnych poważniejszych wypadków, zarówno wśród załogi, jak i wietnamskich żołnierzy.

- Czy za swoją pracę zyskaliśmy uznanie Wietnamczyków?

- Ogromne. Ponieważ repatriację wojsk i cywilów z południa na północ musieliśmy przeprowadzić w określonym
przez francusko-wietnamskie porozumienie czasie, nie było warunków na świętowanie. Widzieliśmy jednak, że starają się jak mogą by nas zadowolić. Wiele razy załoga „Kilińskiego” gościła muzyczne zespoły ludowe,
często była też zapraszana na różnego rodzaju lokalne uroczystości. Pokazywali nam gazety, gdzie dużo o nas
pisano. Zawinięcia naszych łodzi motorowych odbywały się zazwyczaj na oczach tłumu wzruszonych, cieszących
się Wietnamczyków. Dawali nam różnego rodzaju prezenty, często kłopotliwe. Pamiętam, że raz, chyba z okazji
święta 1 maja, otrzymaliśmy dwa piękne słoniowe kły na hebanowym postumencie. Nie wiedzieliśmy co z nimi
zrobić, więc na statkowym zebraniu podjęliśmy uchwałę, że prezent ten załoga przekaże prezydentowi Bierutowi.
Gdy kiedyś, odpowiadając na ich kolejne pytania, co mogą dla nas zrobić powiedzieliśmy, że niedaleko naszego
portu w Oliwie powstaje zoo, do którego egzotyczne zwierzęta najczęściej przywożą marynarze i że załoga
„Kilińskiego” chętnie by się do akcji tej również włączyła. Wieść ta błyskawicznie rozeszła się po okolicznych miasteczkach i wsiach. Po kilku tygodniach mieliśmy już na naszym statku mini zoo: 7 węży boa (w tym dwa olbrzymie), 12 małp, 16 egzotycznych ptaków, 2 lisy tropikalne, 2 mangusty oraz słonia, który na pokład naszego
statku miał wejść w ostatniej chwili przed zakończeniem naszej akcji.

Jeden z zespołów pieśni i tańca odwiedzających statek
Jeden z zespołów pieśni i tańca odwiedzających statek
Spotkanie załogi z mieszkańcami wyspy Pula Gamnbir (zwaną wyspą trędowatych)
Spotkanie załogi z mieszkańcami wyspy Pula Gamnbir (zwaną wyspą trędowatych)


Za tę bezprecedensową akcję wielu członków załogi „Kilińskiego” otrzymało odznaczenia wietnamskie i polskie. Oczywiście jak to w tamtych czasach najczęściej bywało o randze odznaczenia nie decydowała faktycznie
wykonana praca, ale przede wszystkim przynależność partyjna i stanowisko.

Tak witano przypływających do Hang-gay żołnierzy
Tak witano przypływających do Hang-gay żołnierzy
Spotkanie załogi z wietnamskimi żołnierzami na burcie statku
Spotkanie załogi z wietnamskimi żołnierzami na burcie statku


- Zakończenie, po 9 miesiącach rejsu-akcji transportu 85 tys. Wietnamczyków, nie oznaczało jednak, że rejs się wkrótce zakończy?

- Niestety, ponieważ Wietnamczykom z północy groził głód, popłynęliśmy jeszcze do Rangunu, skąd po usunięciu
z ładowni drewna i dokładnym wyczyszczeniu ładowni, wzięliśmy 10 tys. ton ryżu. Zawieźliśmy go do Haiphongu. Przystosowanie statku do transportu ryżu, jego załadunek, a przede wszystkim wyładunek w pozbawianym podstawowej infrastruktury portowej Haiphongu, wydłużył rejs jeszcze o ponad dwa miesiące. Cała podróż
zakończyła się we wrześniu 1955 r., a więc po ok. 13 miesiącach od wypłynięcia z Gdyni.

Wizyta załogi w pałacu prezydenta Hồ Chí Minha w Hanoi w maju 1955 r.
Wizyta załogi w pałacu prezydenta Hồ Chí Minha w Hanoi w maju 1955 r.
Tak wyglądał pokład statku w Rangunie po demontażu prycz z ładowni
Tak wyglądał pokład statku w Rangunie po demontażu prycz z ładowni


- Czy załoga „Kilińskiego” po powrocie statku do Gdyni miała świadomość, że uczestniczyła w historycznym dla polskiej żeglugi wydarzeniu.

Członkowie załogi w AM w Gdańsku
Członkowie załogi w AM w Gdańsku


- Oczywiście. Zdawaliśmy sobie sprawę, że gdyby nie nasz statek, wielu spośród tych 85 tys. osób, umarłoby z
głodu i wycieńczenia. Jeszcze w Wietnamie byliśmy traktowani jako ich wybawcy. O tym, że uczestniczyliśmy w ważnym historycznym wydarzeniu utwierdzało nas również postępowanie dyrekcji i personelu lądowego PLO. Z „Kilińskiego” i jego załogi zrobiono niemal świętych. Jeśli ktoś mówił, że jest z „Kilińskiego” to otwierały się przed
nim wszystkie drzwi, nawet te u szefa kadr.


Wysłuchał
Jerzy Drzemczewski


Prof. zw dr Mirosław Jurdziński jest absolwentem Państwowej Szkoły Morskiej (1951 r.) oraz Wydziału Elektroniki Politechniki Gdańskiej (1969 r.). Od 1963 r. związany z Akademią Morską w Gdyni jako wykładowca
astronawigacji. Wcześniej pływał na statkach PLO. Od 1963 r. jest kapitanem żeglugi wielkiej. Jest autorem
ponad 35 publikacji książkowych, ok. 300 artykułów, a także nauczycielem kilku tysięcy oficerów, z czego co
najmniej 1500 zostało kapitanami.